Monday, February 8, 2016

'Straya Day

Australia Day, Invasion Day, Survival Day, Mourning Day.
Dzień Australii, Dzień Inwazji, Dzień Prztrwania, Dzień Żałoby.

Tak różnie nazywają Australijczycy 26 stycznia, czyli jedno z głównych narodowych świąt. Ustanowione ono zostało na pamiątkę lądowania Pierwszej Floty w Zatoce Botanicznej w 1788 roku. Flota przybyła do Zatoki kilka dni wcześniej, jednak kapitan (a jednocześnie pierwszy gubernator) Phillip właśnie 26 stycznia odczytał rozkaz króla ustanawiający nową kolonię karną.

Australia Day to dzień ustawowo wolny od pracy i tradycyjnie większość Australijczyków tego dnia odpala gazowego grilla (a raczej BBQ), otwiera piwko i wraz ze znajomymi oddaje się błogiemu lenistwu pod letnim niebem. Nie inaczej było ze mną - kilka dni wcześniej upolowałem moje własne BBQ za $20 na lokalnej facebookowej grupie Armidale Buy, Swap & Sell (swoją drogą polecam, bo krótki przegląd tego, co ludzie sprzedają, daje dosyc wierny obraz życia w tzw. rural Australia - https://www.facebook.com/groups/buyswapsell/?fref=ts). Nie zabrakło również ślizgawki, muzyki (Hottest 100 w najpopularniejszym radiu Triple J) i dobrego jedzenia.

W tle burgery z marchewki, mogę zdradzić przepis ;)

Slip'n'Slide czyli folia, płyn do mycia naczyń i woda ze szlaufa



26 stycznia ogłaszane są również wyniki konkursu "Asutralijczyk Roku", i to właśnie laureat tej nagrody z 2014 roku, aborygeński fubolista Adam Goodes, zwrócił moją uwagę na niekoniecznie zdrową amosferę wokół tego święta. O ile jednak w zeszłym roku czułem, że coś jest nie tak, ale nie wiedziałem do końca co takiego, to w tym roku wszystko stało się dla mnie dosyć jasne.

Adam Goodes jest jednym z najlepszych graczy futbolu australijskiego (chociaż nie pytajcie mnie o to, czym sie różni od jakiegokolwiek innego futbolu, bo nie mam pojęcia). Kontrowersje wokół jego osoby wybuchły z całą mocą kiedy w 2013 roku, podczas meczu, 13-letnia dziewczyna siedząca w pierwszym rzędzie nazwała go "małpą" kiedy stał obok. Goodes natychmiast poinformował o tym sędziów, a dziewczyna została wyrzucona ze stadionu. Prezes przeciwnej drużyny później przeprosił go za to zachowania, podniosły się jednak głosy, że dziewczyna nie miała świadomości, że określenie to jest rasistowskie.
Począwszy od tego momentu, kiedykolwiek Goodes był przy piłce, był wybuczany przez fanów przeciwnej drużyny. Na każdym meczu, kiedykolwiek Goodes miał piłkę, z trybun rozlegało się buczenie. Po otrzymaniu tytułu Australijczyka Roku 2014, wykorzystywał on swoją pozycję aby zwracać uwagę opinii publicznej na problemy Aborygenów, w tym niesprawiedliwości i zbrodnie jakie ich spotkały z rąk europejskich osadników i ich potomków. Buczenie nie ustało aż do końca jego kariery, kiedy w 2015 odszedł na sportową emeryturę.
Co ciekawe kwestia buczenia była głośno dyskutowana w kraju, ocierając się aż o premiera. Wielu komentatorów broniła prawa kibiców do buczenia na graczy przeciwnej drużyny, sugerując że chodzi nie o sprawę nastolatki, ale o styl gry Adama. Trudno jednak przyjąć takie wyjaśnienia, bo buczenie zaczęło się właśnie po tym incydencie. Z drugiej strony podnoszono głosy, że jest świetny przykład wszechobecnego w Australii rasizmu i konsekwencja nierozliczenia się białych mieszkańców z historią podboju kontynentu.

Warto może przytoczyć tutaj kilka faktów.
Aborygeni, albo Pierwsi Australiczycy (First Nations - nieprzetłumaczalne, bowiem po polsku słowo "naród" odnosi się do XIX-wiecznej koncepcji państwa narodowego) żyją w Australii od kilkudziesięciu tysięcy lat. Według badań pierwsi Aborgeni dotarli tutaj ponad 50 000 lat temu i jest to najstarsza trwająca cywilizacja na świecie.

Mapa Pierszych Ludów - źródło: http://www.abc.net.au/indigenous/map/

W momencie przybycia Pierwszej Floty były na kontynencie co najmniej 500 klanów/ludów/grup, mówiących w kilkuset językach. W latach po przybyciu białych osadników, w wyniku wojen i przywleczonych chorób, zginęło 90% rdzennych mieszkańców, a obecnie Aborygeni stanowią około 2,4% ludności (460 tys z 22 mln).
Przede wszystkim jednak Aborygeni podnoszą najważniejszą kwestię - że to narodowe święto zbudowane jest na wielkim kłamstwie, bo Anglicy nie mieli prawa ustanowić ani tej kolonii, ani żadnego innego stanu na kontynencie.
Australię ufundowano na podstawie prawa Terra Nullius, ziemi niczyjej. Już na pierwszy rzut oka coś jest nie tak, bo zasada ta stosuje sie do ziemi, których nikt wcześniej nie wziął w posiadania, na przykład niezamieszkałych wysp na oceanie. Tymczasem Aborygeni przez ponad 50 tys lat tworzyli na kontynecie ład polityczny i społeczny. Co ciekawe poza jednym przypadkiem (umowa pomiędzy farmerem Johnem Batmanem a starszyzną klanu Wurundjeri) żaden lud nigdy nie sprzedał ani nie oddał swojej ziemi europejskim osadnikom. Ta jedna umowa została zresztą unieważniona przez gubernatora Nowej Południowej Walii który stwierdził, że jedynie Korona Brytyjska może dysponować ziemią w kolonii. Jako oficjalny powód unieważnienia umowy gubernator podał fakt, że Aborygeni nie mają żadnego prawa właśności do żadnej ziemi w Australii, a zatem nie mogą jej sprzedać.
Podstawą do podbijania krajów takich jak Australia była bulla "Terra Nullius" papieża Urbana II z 1095 roku, jak również bulla “Inter Caetera” papieża Aleksandra VI z 1493 roku, która nawoływała chrześcijan do podbijania "barbarzyńców" i usankcjonowała podbój Nowego Świata, począwszy od wyprawy Kolumba.

Dlaczego o tym piszę w kontekście Australia Day? Otóż od jakiegoś czasu coraz częstsze są głosy nawołujące do zmiany tej daty. Rdzenni Australijczycy argumentują, że dla nich ten dzień jest symbolem śmierci, zniewolenia i utraty własnej ziemi.
Trudno się z tym nie zgodzić.
Przez lata Aborygeni byli pozbawieni wszelkich praw, byli zabijani w walkach o ziemię, a następnie poddani dyskryminacji. Często spotyka się ciekawostkę, że dopiero w 1967 roku usunięto ich z list fauny kontynentu. Nie jest to prawda, ale faktycznie w 1967 roku zmieniono konstutycję, która mówiła że parlament tworzy prawa dla ludzi wszelkich ras, poza Aborygenami. Ponadto rdzenna ludność nie wliczała się do liczby mieszkańców Wspólnoty czy Stanu, na podstawie której wyznaczano liczbę reprezentantów do parlamentu.
Od 1905 roku aż do lat 70-tych państwo prowadziło program zabierania dzieci z aborygeńskich rodzin i umieszczania ich u białych rodziców zastępczych w celu ich "wybielenia". Cały ten proces określa się jako "stolen generations", ukradzione pokolenia, a wokół tej historii osnuty jest film "Rabit-proof fence" z 2002 roku.
Aborygeni statysticznie niemal 15 razy częściej trafiają do więzień (w Australii Zachodniej 20 razy), 30% kobiet i 48% młodych w więzieniach to Aborygeni. Stopa bezrobocia jest 3-krotnie wyższa,frekwencja w szkołach znacznie niższa, znacznie powszechniejsze są różne choroby, w tym te łatwo wyleczalne, a Aborygeni i mieszkańcy wysp Cieśniny Torresa, żyją 10-17 lat krócej niż pozostali Australiczycy (te i więcej statystyk: http://www.creativespirits.info/aboriginalculture/people/#axzz3za2MK1C5)
Rząd jakiś czas temu rozpoczął program "Close the gap", który miał zmiejszać nierówności i wyrównywać szanse. Chociaż pod niektórymi względami się to udało, na przykład różnica w oczekiwanej długości życia zmniejszyła się o 15% pomiędzy 1998 a 2006, to między 2006 a 2013 nie zanotowano żadnej poprawy. Wiele innych celów również nie osiągnięto lub była konieczność ich urealnienia (http://www.smh.com.au/federal-politics/political-news/are-we-really-closing-the-gap-seven-brutal-realities-facing-indigenous-australians-20150827-gj9h1l.html). W dodatku były już (dzięki Bogu) premier Tony Abbot pod koniec swojego urzędowania zapowiadał cięcia w finansowaniu tzw. remote communities, czyli społeczności Aborygenów żyjących z dala od aglomeracji. Uzasadniał to koniecznością oszczędności, a o ludziach tam mieszkających powiedział, że jest to "styl życia" który wybrali, więc muszą się liczyć z konsekwencjami. Niewątpliwie takie cięcia nie pomogłyby w wyrównywaniu szans, skoro nawet dziś ludzie w tych społecznościach tracą wzrok z powodu (wyleczalnej!) jaglicy, podobnie jak w krajach subsaharyjskiej Afryki. Państwowy kanał ABC określił tę sytuację jako "narodową hańbę" jednego z najbogatszych państw na świecie.

Co roku 26 stycznia w Australii ujawnia się boleśnie drzemiący w kraju rasizm. Kiedy radio Triple M z Melbourne wplotło aborygeńską flagę w swoje logo, odezwalo się wiele osób twierdzących, że to nie jest australijska flaga. Z krytyką spotkało się również google, które w Australii wyświetlało rysunek 10-letniej uczennicy z Canberry pt. "Stolen Dreamtime" (Dreamtime, Czas Snu, to dla Aborygenów okres zanim Tęczowy Wąż stworzył ziemię). Przedstawia on matkę opłakującą odebrane jej dzieci.


Krytycy jakby zapomnieli, że rok wcześniej doodle wyglądał tak...


Oprócz głosów za zmianą daty odzywają się również głosy za zmianą flagi, bo obecna zawiera Union Jack - flagę Zjednoczonego Królestwa. No i w końcu wiele osób nawołuje do ogłoszenia Republiki i wyjścia spod panowania brytyjskiej korony (Elżbieta II jest oficjalnie królową Australii, a kraj ma królewskiego Gubernatora). Zanim jednak to nastąpi musi minąć jeszcze wiele czasu...

Czy należy zmienić datę narodowego święta? To trudne pytanie. Historię piszą zwycięzcy i w tym przypadku widać to bardzo wyraźnie.
Dla Aborygenów przybycie Europejczyków miało takie konsekwencje jak inwazja Niemiec i ZSRR na Polskę w 1939 roku. Różnica jest taka, że proporcjonalnie do obecności Aborygenów w Australii, te 228 lat odpowiada 3 miesiącom istnienia Polski jako kraju.
Co roku obchodzony jest ANZAC Day (Australia and New Zealand Army Corps), upamiętniający tych, którzy stracili życie w walkach I i II Wojny Światowej na frontach całęgo świata. Często słyszy się wtedy "Lest We Forget", będziemy pamiętać. Jednocześnie kiedy Aborygeni mówią, że 26 stycznia jest dla nich bolesną datą, często słyszą "get over it". Kiedy wychodzą tego dnia z domu, wszędzie wiszą flagi będące dla nich symbolem zniewolenia - na samochodach, w sklepach, na przenośnych lodówkach, klapkach, koszulkach, czapkach, okularach... Swoją drogą flaga Australii staje się czymś w rodzaju popkulturowego symbolu, jak puszki zupy Campbella. Jednocześnie ci ludzi, którzy noszą ją na klapkach, oburzają się niezmiernie kiedy ktoś wywiesi na samochodzie czerwono-czarno-żółtą flagę Aborygenów...

Stubby holder, czyli neoprenowy ochraniacz na butelkę piwa. Klasyczny przykład specyficznego australijskiego podejścia do narodowych symboli.

Co roku 26 stycznia w całym kraju ludzie upijają się do nieprzytomności z nogami w małym dmuchanym basenie i ze swojego kempingowego składanego krzezełka oglądają sztuczne ognie, ufundowane przez lokalne samorządy. W tym samym czasie niecałe pół miliona Aborygenów wspomina ludzi spychanych końmi do oceany w Australii Zachodniej, bo nie chcieli oddać ziemi hodowcom bydła. Wspominają święte miejsca, które teraz są wielkimi kopalniami odkrywkowymi założonymi przez międzynarodowe korporacje które unikają płacenia podatków i wyprowadzają zyski za granicę. Wspominają malowidła naskalne, które wysadzono żeby usypać falochrony.
Co roku biali Australijczycy owijają się flagami (oczywiście wyprodukowanymi w Chinach) i wsiadają do swoich samochodów oklejonych Krzyżami Południa i wizerunkami Neda Kelly'ego żeby świętować Dzień Australii. Cięzko jest mi oprzeć się wrażeniu, że niezbyt myślą oni o tym, że ich dom stoi na ziemi odebranej siłą, często przelewając krew ludzi mieszkających tu od 50 tysięcy lat. Ludzi, których ustne opowieści sięgają 10 tysięcy lat wstecz (http://theconversation.com/ancient-aboriginal-stories-preserve-history-of-a-rise-in-sea-level-36010). W tej skali moja obecność tutaj, a nawet te 228 lat od przybycia pierwszych osadników, to mgnienie oka. Moim zdaniem jeśli nie można zmienić daty, to nalezy zmienić nazwę, np. na Reconciliation Day, Dzień Pojednania. Bo dopóki cały kraj nie przepracuje swojej historii i nie przyzna się również do tych mniej przyjemnych jej części, to ciężko będzie patrzeć w przyszłość. Ale to dotyczy każdego kraju.

Tuesday, January 20, 2015

Święta w środku lata

Pierwsze święta na Antypodach były, nie ukrywam, nieco dziwne. No bo jak to tak, wigilijna kolacja w ogrodzie, o godzinie 19 ciągle widno a nad głową latają papugi? Nawet Australijczykom coś tu nie pasuje i organizują sobie substytut w lipcu - Christmas in July... No ale tak właśnie tutaj wyglądają te święta, więc trzeba było się jakoś dostosować a przy tym próbować ratować tradycję.
Na pierwszy ogień oczywiście poszły pierogi. Najchętnie to zjadłbym z kapustą i grzybami, ale grzybów sie tu nie jada (pieczarki to jeszcze nie grzyby!), a kapustę musiałbym ukisić sam, a oczywiście zapomniałem. Padło więc na ruskie, chociaż i tu nie łatwo, bo skąd wziąć twaróg? W końcu udało się znaleźć coś pomiędzy twarogiem i serkiem wiejskim no i ruskie jak sie patrzy. Oprócz ruskich był jeszcze pasztet z soczewicy, sałatka oraz importowane pyszności - pierniki i ogórki kiszone (!). Czyli jednak z pomocą da się przeżyć Wigilię na obczyźnie.












Zwiedziliśmy również dogłębnie Amidale i okolice. Jakis czas temu Artiom, mój kolega z Mołdawii, donosił że widział niedaleko miasta dziobaka. Tak od słowa do słowa pogadaliśmy sobie i tym, kto co widział i czego nie widział a ja wspomniałem, że w sumie to nie widziałem na wolności koali. Jak się szybko okazało koale siędzą niemal zawsze na drzewie za oknem jednego z moich promotorów, przy wydziale zoologii. W samym środku kampusu. Trzeba było się zatem wybrać i je wypatrzeć, a wbrew słyszanym historiom wcale nie było to takie trudne.

Dosyć leniwy koala z daleka...

... i z bliska



Oprócz tego zetknęliśmy się z ciekawą australiską tradycją. Otóż w okolicach Świąt w wielu miastach organizowane są konkursy na najlepiej oświetlony dom. Większość z tych zgłoszonych do konkursu zbiera przy okazji pieniądze na szczytny cel - walkę z rakiem, pomoc ofiarom przemocy domowej itp. Można znaleźć w internecie mapy z oświetlonymi domami, np. tu: MAP: Armidale's best Christmas lights, a przed samymi Świętami całe rodziny jeżdżą po mieście oglądając kolejno różne domy. Nie trzeba nawet mieć mapy, wystaczy podążać za jednym z samochodów. Niestety nie udało mi się uchwycić moich ulubionych motywów - sani Mikołaja ciągniętych przez kangury albo Mikołaja z deską surfingową, ale muszę przyznać, że niektóre dekoracje robią wrażenie, chociaz jednocześnie jest w tym coś upiornego. Szczęśliwy tatuś siedział na rozkładanym krzesełku w stroju Mikołaja sącząc piwko, a tymczasem jego dumne córki zachęcały ludzi do wrzucania datków do puszki. Inny wymiar.




Ale ile można tak siedzieć w tym mieście, trzeba się troszkę ruszyć. Więc ruszyliśmy spędzić Święta na jednej z moich powierzchni. Do tego potrzebny był jakiś pretekst, więc przy okazji wymieniłem baterie w fotopułapkach i dodatkowo zamontowałem 20 nowych, tym razem nastawionych nie na psy, ale na moje gatunki - pałanki, jamraje i inne niewielkie ssaki.


Nie obyło się bez drobnych przeszkód, na szczęście mam na to papier!

Mój ulubiony znak na końcu szlaku - jednocześnie dosłowny i metaforyczny

Niestety przez obie noce padało, ale po najwyraźniej lotopałanki były bardzo głodne bo zaraz po deszczu pojawiły sie ba drzewach tuż obok chatki.
Co prawda nie rosną tu świerki ani jodły, ale zawsze można ubrać coś w zastępstwie.

Monday, November 3, 2014

Łapiemy pałanki!

Stało się! W końcu ruszyłem z moimi pilotażowymi odłowami pałanek.
Dlaczego akurat ten gatunek? Wybrałem pałanki kudu (ang. common brushtail possum, Trichosurus vulpecula) jako model dla średniej wielkości rodzimego, częsciowo nadrzewnego ssaka.
Tutaj niestety potrzebny jest większy wstęp. Zanim przyjechałem do Australii miałem o tym kraju słabe wyobrażenie i myśląc o żyjących tu zwierzętach raczej widziałem kangury skaczące przez czerwoną półpustynię niż oposy biegające po drzewach. Tymczasem moja grupa badawcza pracuje w zgoła innych warunkach, mianowicie w eukaliptusowych lasach na płaskowyżu Nowej Anglii. Ten region określany jest tutaj jako strefa umiarkowana, chociaż jest tutaj znacznie bardziej sucho i trochę cieplej niż w Europie. Moje powierzchnie badawcze wznoszą się ok 1000 m n.p.m., a na wschód rozciągają się przełomy opadające kilkaset metrów i przechodzące w równiny, ciągnące się aż do oceanu.
W tych lasach australijskiej strefy umiarkowanej dominują oczywiście eukaliptusy. Co niezmiennie od mojego przyjazdu mnie fascynuje, to liczba nadrzewnych gatunków, które tu występują. Pałanki i lotopałanki, nadrzewne gryzonie, a do tego nietoperze i ptaki, wszystkie one konkurują ze sobą o kluczowe zasoby - dziuple. Wszystkie te zwierzęta potrzebują dziupli jako schronienia albo miejsc gniazdowania, tymczasem liczba dziupli jest znacznie ograniczona, bowiem w Australii brakuje pewnego ważnego czynnika, który występuje na północnej półkuli - dzięciołów. Tutaj dziupla może powstać jedynie w wyniku działania pożarów i grzybów, no może od pewnego momentu z małą pomocą papug. Ciągle jednak powstanie dziupli to kwestia kilkudziesięciu lat!
Wiele różnych badań dowiodło, że właśnie liczba oraz jakość dziupli jest czynnikiem ograniczającym liczebność wielu gatunków (po zawieszeniu budek lęgowych zagęszczenia wzrastały). Często mają one bardzo konkretne wymagania - dziupla musi być odpowiednio głęboka, o odpowiedniej wielkości otworu i w odpowiednim wieku, więc trochę jak z naszymi dziuplami dzięciołów, tylko skala czasowa jest zupełnie inna, bo idzie w dziesiątki lat.
W ramach mojego doktoratu próbuję zrozumieć jak obecność (albo brak) psów, lisów i kotów wpływa na rodzime ssaki. Pałanka kudu jako modelowy gatunek ma kilka zalet. Po pierwsze jest zjadana przez psy, lisy i koty (a także przez warany, pytony, sowy i inne ptaki drapieżne...). Ze wszystkich żyjących w dziuplach gatunków spędza najwięcej czasu na ziemi, więc spodziewam się zmian w zachowaniu w zależności od aktywności naziemnych drapieżników. Czy pałanki będą spędzały mniej czasu na ziemi? A może będą schodzić na ziemię w innych porach dnia/nocy? Czy będą przemieszczać się po ziemi na krótsze albo dłuższe dystanse, czy będą spędzać więcej czy mniej czasu żerując? Oprócz tego czy drapieżnictwo ma wpływ na liczebności, strukturę wiekową i proporcje płci u oposów? I jeśli tak, to czy ma to pośredni wpływ np. na lotopałanki, które właściwie nie schodzą na ziemię, ale muszą konkurować o dziuple i pokarm? Na te pytania spróbuję odpowiedzieć przez serię eksperymentów prowadzonych na kilku powierzchniach, wśród których są takie z dużą aktywnością psów, takie gdzie psów jest dużo, ale są regularnie usuwane przez trucie, łapanie i odstrzał oraz takie, gdzie psy usunięto kilkadziesiąt lat temu i zasadniczo do dzisiaj nie wróciły.
Na razie, żeby sprawdzić wykonalność moich pomysłów i nabrać wprawy w pracy z tym gatunkiem, rozstawiliśmy na jednej z powierzchni w kwadracie 25 pułapek, w odstępach 100m. W każdej pułapce jest pół jabłka (odmiana pink lady, osobiście nie przepadam), a wokół pułapki lekko podgniłe banany i ocet jabłkowy żeby zachęcić oposy do wejścia do pułapki.

Pułapka ustawiona pod obiecującym drzewem - dzisiaj złapał się w nią szalony samiec
Pierwszego ranka pułapki były puste, co mnie trochę zasmuciło, bo wcześniej widywałem w okolicy dosyć licznie oposy podczas nocnych liczeń z latarką, za to drugiego dnia 2 pułapki były zatrzaśnięte. O dziwo zamiast pałanek w pułapkach były niełazy wielkie - jedna niewielka samica i całkiem dorodny samiec.

Dziwne, pałanki nie mają kropek...



Nie trzeba było go specjalnie zachęcać żeby się ruszył
Następnej nocy znowu nic się nie złapało, natomiast w niedzielę, kiedy żadnego z moich promotorów nie było na miejscu, w końcu złapały się 2 oposy. Pierwszy z nich to 0,5 kg samica. W tym wieku raczej nie jest jeszcze samodzielna, ale już zaczyna odkrywać świat na własną rękę. Jej mama najpewniej na w ciągu dnia schowała się w swojej dziupli, a o zmroku się odnalazły. Młoda była urocza, dała sobie wszczepi mikroczip i pomierzyć się ze wszystkich stron.

Jabłko najwyraźniej zasmakowało

Po wypuszczeniu sprawnie wdrapała się na najbliższe drzewo


W przeciwnym narożniku z kolei złapała się dorosła samica, z którą było znacznie więcej zabawy. W końcu poprzestałem na zaczipowaniu jej, a i tak z walki wyszedłem z kilkoma zadrapaniami i jednym ugryzieniem.

Torbacze mają torby!

Najpierw przy próbie zaczipowania porwała torbę...

a potem po wypuszczeniu zamiast na drzewo...

pobiegła w przeciwnym kierunku i znikła w buszu
Ta konkretna powierzchnia znajduje sie stosunkowo blisko, jakieś 2 godziny jazdy od Armidale, ale przy okazji weekendu postanowiłem nie wracać do miasta tylko skorzystać ze świeżo wyremontowanej chatki i z Jess nocowaliśmy na miejscu. Przy okazji przetestowałem mój nowy hamak i chyba będzie to mój ulubiony sposób na spanie w plenerze. W nocy złapała nas burza, całkiem spektakularna, a po burzy obudził nas biegający po dachu i po ganku szalony opos.




Dzisiaj wybrałem sie sprawdzić pułapki z dwojgiem moich promotorów i w jednej z pierwszych sprawdzanych pułapek był 2,7 kg samiec, całkiem szalony. Udało się go zaczipować, ale o jakichkolwiek pomiarach musiałem zapomnieć, za to mój promotor przekonał sie ostatecznie, że warto zainwestować w przenośny sprzęt do sedacji. Najpewniej będzie to zestaw do podawania leków wziewnie, bo jest najbezpieczniejszy i właściwie od razu można zwierzę wypuścić - zakręca się butlę z lekiem i odkręca butlę z tlenem i po minucie albo dwóch zwierzę odzyskuje pełną świadomość. Jestem pewien, że w ten sposób będzie znacznie bezpieczniejszy i mniej stresujący dla wszystkich zanngażowanych, czyli dla mnie i dla pałanek.


Na drzewie czuje się zdecydowanie lepiej

Jutro ostatni raz sprawdzam pułapki i zwijam powierzchnię, a potem muszę pomyśleć nad tym co można zrobić lepiej, z czego warto zrezygnować i przygotować się do zbliżającego się Confirmation of Candidature, gdzie będę musiał pokazać różnym ważnym ludziom że wiem co ja to robię i że rokuję na zakończenie tego doktoratu zgodnie z planem.

Thursday, September 25, 2014

Canberra

Wiele osób zapytanych o stolicę Australii wymienia Sydney, czasem Melbourne. Jest w tym trochę racji, bo oba miasta długo nie mogły dojść do porozumienia które z nich ma być stolicą. Jako kompromis wydzielono z Nowej Południowej Walii obszar nazwany Australian Capital Territory, gdzie zaplanowano i wybudowano od zera nową stolicę, nazwaną Canberra. Budowa ruszyła w 1913 roku według planów amerykańskiego architekta krajobrazu Waltera Burleya Griffina.
Ja do Canberry wybrałem sie na 2-dniowy kurs organizowany przez Invasive Animals CRC, co było miłą odmianą, chociaz niestety całe dnie miałem mocno zajęte i nia miasto udawało mi sie wychodzić raczej wieczorami.
Canberra, jak inne australijskie miasta, w rzeczywistości składa się z kilku mniejszych dzielnic, nayzwanych tutaj suburbs. Jest to o tyle mylące, że ludzie zazwyczaj mówiąc o dużym mieście używają nazwy konretnego suburb i jeśli wcześniej sie nie słyszało tej konkretnej nazwy, to trudno domyśleć się, że chodzi o dzielnicę Sydney albo Brisbane. I tak na przykład University of Canberra mieści się w Belconnen, a ścisłe centrum miasta nazywa się Civic.
O tym, jak dziwny jest ten układ ze stolicą zbudowaną od podstaw na miejscu, gdzie 100 lat temu pasły się owce, świadczy na przykład to, że Canberra jest dopiero 8. co do wielkości miastem Australii - liczy gdzieś między 300 a 400 tys mieszkańców. Niektóre rzeczy są naprawdę imponujące - nieczęsto widuje sie rondo o średnicy blisko pół kilkometra, jak to wokół siedziby parlamentu. Dodatkowo centrum rozciąga sie wokół olbrzymiego sztucznego jeziora, nazwanego na cześć architekta stolicy, mniejsze jeziora znajdują się również w innych częściach metropolii co zapewne ma skompensować nieco jeden fakt - miasto nie leży nad oceanem. Niestety, jest troche jak centrum Warszawy - zbudowane od podstaw ma w sobie coś sztucznego i pustoszeje wieczorami, a życie towarzyskie skupia sie w innych, niekoniecznie oczywistych miejscach. W Canberze takim centrum jest właśnie Civic, ze stojącymi naprzeciw siebie Sydney Building i Melbourne Building, przypominający że miasto powstało, bo Wiktoria i Nowa Południowa Walia nie mogły sie inaczej dogadać/ Wieczorami w ścisłym centrum praktyczine nie ma ludzi. Zamiast tego życie skupia sie w miejscach, gdzie ludzi łączy coś innego, niż praca.

Skatepark w Belconnen



Poszczególne dzielnice zaplanowano i zbudowano zgodnie z ideą miasta-ogrodu i faktycznie wydaje się, że jest to przyjemne miejsce do życia. Jest mnóstwo zielieni, niezbyt dużo samochodów i, co w Australii szalenie rzadkie, niezły transport publiczny. Rzecz w tym, że mało kto faktycznie tutaj żyje, większość ludzi przyjeżdża i przez kilka lat pracuje dla jednej z rządowych agencji, a Canberra jest jedynie przystaniem na drodze ich kariery. Mało kto sie tutaj urodził i wychował i tę atmosferę tymczasowości się trochę czuje. Z drugiej strony miasto bardzo dba o rozwój społeczeństwa obywatelskiego wspomagając różne organizacje pozarządowe. I tak na przykład przypadkiem znalazłem miejscowy Hackspace, czyli miejsce gdzie zbierają się ludzie lubiący robić coś z niczego. Nazywa się on MakeHackVoid i mieści się w dawnym budynku policji wodnej nad brzegiem jeziora. Jakiś czas temu okazało się, że policja wodna nie ma w sumie nic do roboty więc posterunek zlikwidowano a budynek długo stał pusty, aż w końcu miasto zaproponowało jego wynajęcie temu Hackspace'owi, który musiał zwolnić poprzedni lokal. Teraz płacą ok 2000 dolarów czynszu rocznie, co jest wartością śmiesznie niską za takie miejsce. Do niedawna czynsz obejmował też rachunki, ale okazało się że komputery, drukarki 3D, spawarki i domowy browar zuzywają całkiem sporo prądu, więc teraz miasto zaczęło przysyłać rachunki. Do dyspozycji członków są również skanery 3D, sprzęt do lutowania, ale przede wszystkim wsparcie innych członków, którzy chętnie dzielą sie wiedzą i angażują we wspólne projekty.

Tak, to jest właśnie ta siedziba z panoramicznym widokiem na jezioro



Zdalnie sterowany Nyan Cat

Tutaj właśnie w druku części rekwizytów do przedstawienia, które wystawia znajomy jednego z członków Hackspace'a


Ta świecąca rzeźba nawiązuje do tradycyjnej nazwy strumienia, która zasila to sztuczne jezioro nazwane Lake Ginninderra. W języku mieszkającej tu przed przybyciem Europejczyków grupy Ginninderra oznacza błyszczący, rzucający promienia śwatła.


Akurat w Canberze odbywa sie wielki festiwal kwiatów - Floriade. W całym mieście można znaleźć rabatki z kwiatami, ale chyba najlepsze są nocne atrakcje gdzie obrazy, dźwięki i zapachy (tak kwiatów jak i jedzenia...) atakują wszystkie zmysły.






Do Canberry wracam za niecały miesiąc, bo czeka mnie kolejny, tym razem dłuższy kurs. Może wtedy będę miał czas zwiedzić muzea i galerie, a wiele osób twierdzi, ze warto. Tymczasem wróciłem do Armidale i wracam do pracy, bo niedługo ruszam z moim własnymi badaniami. Tym bardziej, że w powietrzu czuć wiosnę, a Armidale przywitało mnie solidnym deszczem.