Miałem aktualizować bloga na bieżąco, ale tyle się działo, że zupełnie nie miałem do tego głowy. Spróbuję pomału nadrobić zaległości i na przyszłość być bardziej systematyczny.
Po ponad tygodniu spędzonym w Sydney udało mi się w końcu kupić samochód. Nie było łatwo, bo wymyśliłem sobie dosyć nietypowy model, ale w końcu znalazłem to, czego szukałem. Mitubishi Starwagon 4x4, jak to u nas mówią "w gazie". Samochód w Polsce niesprzedawalny - przebieg ponad 400 tys. km, ale biorąc pod uwagę odległości w Australii nikogo tutaj nie dziwi. Raczej dziwi, że tylko raz miał do tej pory wymieniany silnik. No i tutaj cofanie licznika jest poważnym przestępstwem, więc 20-letnie samochody z przebiegiem 170 tys się nie trafiają ;) Wymaga trochę pracy, ale na razie całkiem mi się podoba.
Mój nowy samochód na postoju gdzieś pomiędzy Sydney i Armidale. |
Oczywiście idea zakupu była głownie taka, żeby mieć mini-kampera. W środku siedzenia składają się tworząc w miarę płaską powierzchnię. W zestawie było trochę sprzętu kempingowego, poduchy, prześcieradło, namiot, krzesło i stolik, kuchenka, garnki...
Samochód kupiłem po południu w czwartek i od razu wrzuciłem do środka moje rzeczy i ruszyłem do Armidale. Było to dosyć ciekawe, bo musiałem przejechać przez całe Sydney (a podobno w są tu najgorsi kierowcy w całej Australii. Choć i tak uważam, że o wiele lepsi niż w Polsce. Wyjechałem dosyć późno, więc postanowiłem zaliczyć po drodze nocleg i przy okazji przetestować przydatność auta do tego celu. Z ciekawostek - Australijczycy poważnie podchodzą do tematu bezpieczeństwa na drogach. Mandaty za wykroczenia są bardzo surowe i bezwzględnie egzekwowane, jednak trzecią najczęstszą przyczyną wypadków (po przekraczaniu prędkości i jeździe pod wpływem alkoholu) jest zmęczenie. Dlatego wzdłuż głównych dróg co chwila widać tablicę ostrzegające, by nie ufać zmęczonemu sobie, a najrzadziej co kilka-kilkanaście km znajdują się miejsca do postoju, takie jak na zdjęciu powyżej, z łazienką, prysznicem daszkiem - wszystko za darmo. Nad ranem było tam oprócz mnie jeszcze kilka samochodów, więc rano przy kawce można uciąć sobie pogawędkę. Jakby tego było mało, przy skrzyżowaniach głównych tras często są punkty z darmową kawą i herbatą, prowadzone przez różne organizacje charytatywne zbierające "co łaska" na swoje cele. Ja piłem kawę u przemiłej starszej pary, która, dowiedziawszy się skąd jestem i że właśnie kupiłem samochód i jadę do Armidale ("mamy nadzieję, że masz dużo ciepłych ubrań!"), koniecznie chciała mi dać więcej herbatników na drogę.
Na miejsce dojechałem w piątek przed południem. Akurat był to wolny dzień - ANZAC Day (Australia and New Zeland Army Corps), może kiedyś napiszę co nieco na ten temat. Znalazłem adres Helen, mojej współ-studentki, która zaoferowała mi nocleg i wszedłem przez bramę do środka. Przywitał mnie starszy pan i oświadczył, że jest mężem Helen. Trochę skonsternowany (ale nie dając tego po sobie poznać) przywitałem się również z chłopakiem w moim wieku, który przedstawił się jako jej syn. Po chwili poznałem również i samą Helen. Jak się okazało, Helen i Warwick przeprowadzili się do Armidale z Tasmanii, wraz z całym swoim dobytkiem i 7 końmi, bo Helen postanowiła w końcu zrobić długo odkładany doktorat. Jak się potem okazało, Warwick jest końskim dentystą i jednocześnie synem pierwszego australijskiego złotego medalisty olimpijskiego w jeździectwie, o którym zresztą napisał książkę (!). Tutaj można znaleźć więcej szczegółów tej niesamowitej historii: http://warwickmorgan.com/.
Aby uczcić ANZAC Day, wybraliśmy się na tradycyjnego australijskiego grilla, tutaj nazywanego Barbie (albo jeszcze krócej BBQ). O miłości Australijczyków do zdrabniania też będę musiał kiedyś napisać... W każdym razie pojechaliśmy do pobliskiego parku narodowego Oxley Wild Rivers National Park, gdzie pod daszkami znaleźć można publiczne gazowe grille. Nie ukrywam, że był tu pewien kulturowy szok - po pierwsze były za darmo, po drugie nic nie było zniszczone a po trzecie każdy po skończonym grillowaniu zostawia po sobie czystego grilla żeby innym było miło. Do tego tasmańskie piwko, słoneczko, rozelle białolice latające dookoła - bajka!
Żeby się zbytnio nie rozpisywać - spędziłem u Helen i Warwicka 3 noce, w międzyczasie rozglądając się za swoim lokum. W sobotę zaprosiła mnie na kolację dziewczyna z couchsurfingu u której miałem pierwotnie spać zanim nie dostałem propozycji od koleżanki z labu. Okazało się, że Emily mieszka chwilowo sama, bo jej przyjaciele wyjechali do Brazylii i właściwie to szuka współlokatora, ale tylko pod warunkiem, że będzie to ktoś wyjątkowo fajny. No i tak się złożyło, że przypadkiem drugiego dnia po przyjeździe znalazłem dla siebie pokój. Dla formalności obejrzałem jeszcze 2 czy 3 pokoje w mieście, ale spuszczę zasłonę milczenia nad ich stanem. Chyba po prostu jestem trochę za stary na takie studenckie życie.
To mój pokoik z widokiem na park za oknem. |
I tak oto niezwykle gładko przeszedłem kolejny etap aklimatyzacji w Armidale. W poniedziałek udałem się się na uczelnię, gdzie ruszyłem z załatwianiem formalności dotyczących studiów. Na dzień dobry dostałem swoje biurko z telefonem oraz zostałem zapoznany z zasadami, które tu obowiązują.
Na razie strasznie puste... |
Biurko do ładowania baterii do fotopułapek. Na stanie jest ponad 250 fotopułapek i ok. 8000 szt. baterii :) |
Jess (po lewej, bada interakcje pomiędzy domowymi psami a dingo) i Fran (biurko po prawej, bada kocie bladzie!) |
Genialny plakat! |
Biurko Trenta - bada niełazy wielkie (pułapki na niełazy wyglądają dosyć znajomo) |
Obroże dla domowych psów do śledzenia ich ruchu i interakcji z dingo |
Obroże GPS-VHF na niełazy |
W sumie jeszcze zanim się trochę oswoiłem z moim nowym biureczkiem rzucili mnie w teren, ale o tym będzie następny wpis, mam nadzieję niedługo.