Friday, July 4, 2014

4 z 5 najbardziej jadowitych węży na świecie żyje w Australii

To jedna z rzeczy, których dowiedziałem się na kursie pierwszej pomocy. Na pocieszenie z kolei dowiedziałem się, że od wynalezienia w latach 70-tych procedury stosowanej w przypadku ukąszenia przez węża/pająka/skorpiona, nazywającej się Pressure Immobilistation Technique, nikt nie umarł. To znaczy nikt, u kogo zastosowano tę technikę i podano na czas antytoksynę. W dodatku bardzo często ukąszenie najczeście spotykanego tutaj Eastern brown snake (Pseudonaja textilis - chyba nie ma polskiej nazwy) jest "suche", bo wężowi szkoda marnować drogocennej toksyny na coś, co nie jest jego potencjalnym jedzeniem...
W każdym razie jeśli spotkam na swojej drodze tajpana albo inne przyjemne stworzenie, lepiej żeby był tam ktoś, kto szybko owinie moją kończynę elastycznym bandażem oraz wezwie pomoc. Na marginesie chyba jeszcze o tym nie pisałem, ale w ramach podstawowego wyposażenia mola uczelnia zakupiła mi GPSa a także SpotTracker, czyli lokalizator satelitarny. Wygląda to tak:

foto: strona producenta: http://au.findmespot.com/en/index.php?cid=100
i ma kilka guzików. Po wciśnięciu odpowiedniego na wskazany wcześniej numer telefonu/email wysyłana jest wiadomość z moją pozycją i informacją - "wszystko ok" albo "potrzebuję pomocy ale sytuacja nie zagraża życiu". Najfajniejszą opcją jest jednak przycisk ukryty pod klapką z napisem SOS - po jego wciśnięciu przylatuje po mnie śmigłowiec. Jest oczywiście jeden haczyk - jeśli użyję go bez uzasadnienia, to będę musiał zapłacić za akcję ratunkową, bagatela 30 tys dolarów. Jednak dobrze jest mieć świadomość, że w sytuacji kryzysowej ktoś przybędzie na ratunek po naciśnieciu przycisku. Jest to też jedyna możliwość żeby meldować się promotorom, bo na znakomitej większości powierzchni badawczych nie ma zasięgu żadnej sieci komórkowej.

A propos miejsc, gdzie będę prowadził badania - warto nieco więcej powiedzieć o lokalizacjach i kryteriach ich wyboru. Na początek więc może bardzo krótkie wyjaśnienie o czym właściwie jest mój doktorat. Tytuł brzmi:

The community ecology of threatened, critical-weight-range, terrestrial mammals in
response to wild canid and feral cat control.

W telegraficznym skrócie chodzi o to, że w ciągu ostatnich 200 lat 16 gatunków australijskich ssaków uznano za wymarłe - to połowa światowej liczby utraconych w tym czasie gatunków ssaków. Wśród tych wymarłych większość stanowiły takie o średnie wielkości - z przedziału 35-5500 g, co zauważono i sformułowano hipotezę o krytycznym zakresie masy zwierząt szczególnie podatnych na wymarcie (Burbidge and McKenzie 1989, zainteresowanym mogę podesłać pracę), w skrócie CWR. Dlaczego akurat taka wielkość? Ano dlatego, że wpadają one w zakres ofiar psów, lisów i kotów, ale również ze względu na zmiany klimatu, w tym wartości opadów, na które zwierzęta o tej wielkości są szczególnie wrażliwe. Odpowiedź nie jest jednoznacza a hipotezę próbowano wielokrotnie podważać, z różnym skutkiem. Faktem jednak pozostaje, że te "średniaki" zniknęły, a wiele innych zanotowało bardzo wyraźny spadek liczebności i zostało objętych różnymi programami ochrony.
Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że mój doktorat jest częścią wielkiego projektu badawczego, Invasive Animals Cooperative Research Centre. To taka australijska koncepcja zintegrowanych programów badawczych prowadzonych przez różne uczelnie i instytucje prywatne. Program CRC jest nadzorowany przez rząd federalny i jego celem jest przepływ wiedzy i doświadczeń pomiędzy instytucjami jak również komercjalizacja wyników badań i partnerstwo publiczno-prywatne. Istotny jest również aspekt kształcenia młodych naukowców, stąd doktoraty, a więc między innymi mój przyjazd do Australii. Ale o tym innym razem, teraz trochę o mojej grupie badawczej. W ramach IA CRC moi promotorzy kierują grupą badawczą zajmującą się dzikimi psami, a szerzej inwazyjnymi drapieżnikami - czyli również lisami i kotami. W każdym razie w ramach grupy badawczej zajmujemy się tematem na 4 poziomach - drapieżniki, ofiary, rośliny i ludzie (po angielsku zgrabne 4P - Predator-Prey-Plant-People). Oprócz kilku osób pracujących w innych miejscach i badających społeczne i ekonomiczne aspekty, ludzie z mojego labu mają stricte ekologiczne podejście, więc wszyscy razem i każdy z osobna badamy wzajemne oddziaływania psów, kotów, lisów, niełazów, oposów, jamrajów, etc. W ramach tych badań, żeby sprawdzić czy psy albo lisy mają wpływ, musimy mieć możliwość porównania dwóch miejsc gdzie są i gdzie ich nie ma (albo jest ich wyraźnie mniej). Tutaj trzeba zaznaczyć, że Australia ma długą tradycję ogranczania liczebności drapieżników, głównie poprzez powszechne stosowanie trucizny 1080 - fluorooctanu sodu. Ten silnie trujący środek jest rozkładany w postaci zatrutych przynęt wzdłuż dróg, a czasami zrzucany z powietrza, często w absurdalnych ilościach. W połączeniu z namiętnie stawianymi płotami (w tym słynnym Dingo Fence) oraz polowaniami pozwala to, zazwyczaj czasowo, ograniczyć liczbę psów i lisów, a częściowo także kotów. O płotach i truciznach też napiszę więcej przy innej okazji. Większość z moich powierzchni badawczych zlokalizowana jest w obrębie lub w pobliżu 2 wielkich parków narodowych - Guy Fawkes River National Park oraz Oxley Wild Rivers National Park. Jeśli ktoś jeszcze nie sprawdzał na Google Maps, to warto rzucić okiem i zobaczyć w jak strategicznym miejscu mam szczęście mieszkać. Zielone to w większości parki narodowe i rezerwaty przyrody:


Dzięki współpracy z Parkami Narodowymi Nowej Południowej Walii, możemy korzystać z parkowych budynków, takich jak na przykład ten:

Chatka z zewnątrz. Nie ma oczywiście prądu, są ogniwa słoneczne na dachu do zasilania energooszczędnych świateł oraz ciepła woda z gazowego ogrzewacza

W środku przytulny kominek, w pełni wyposażona kuchnia oraz najbardziej australijska rzecz - barbecue




Poranna kawusia na tarasie...


...z widokiem na rodzinę kangurów


Parki narodowe w Australii mają nieco inny charakter niż w Polsce, mianowicie mogą powstać wyłącznie na terenie należącym do państwa. W związku z tym większość parków powstała, kiedy właściciele sprzedawali państwu swoje posiadłości, często dlatego, że hodowla bydła albo owiec przestawała być opłacalna. Dlatego też właściwie bez przerwy można natknąć się ślady obecności ludzi, takie na przykład jak ta pamiątka z czasów, kiedy dobry dingo to był martwy dingo.
Podobno w ten sposób właściciel tej ziemi pokazywał jak skutecznie tępi dzikie psy


Jak już może wspominałem, Australijczycy kochają płoty. W wielu miejscach buduje się więc płoty mające zatrzymywać psy w parku. Wynika to z faktu, że psy poza parkiem czasem sprawiają kłopoty, np. zjedzą komuś owcę. Choć tak po prawdzie nie wiadomo czy to dzikie psy, czy może puszczane nocą luzem psy sąsiadów... W każdym razie czasem taki płot daje szansę, że Parki nie będą pod presją hodowców owiec truć psów na terenie parku. A jeśli ktoś się zastanawia jak taki płot wygląda, to służę uprzejmie. Po lewej stronie park narodowy, po prawej olbrzymia hodowla merynosów.

Tak tak, on się ciągnie po horyzont...

I już zupełnie na koniec - podczas jednego z wyjazdów Fran pokazywała miejsce, gdzie kiedyś złapała się w pułapkę kolczatka. Jakąś minutę później patrzę za okno i zupełnie bezwiednie mówię "o, tu właśnie idzie kolczatka". I w ten oto sposób spotkałem pierwszego w moim życiu stekowca!







Tuesday, July 1, 2014

Co prawda nie dziobak, ale coraz bliżej

Wstyd się przyznać, że tak długo nie udało mi się dodać kolejnego wpisu, ale zamiast narzekać lepiej napiszę co słychać.

W Armidale jestem już zadomowiony, nawet się nie gubię jadąc z domu na uczelnię i z powrotem. W tak zwanym międzyczasie próbuję ogarnąć kilka rzeczy które sobie zaplanowałem na mój pobyt w Australii, a na które mogę nie mieć czasu jak zacznie się harówka. Jedną z nich jest prawo jazdy na motocykl. Ogólnie procedura robienia prawa jazdy jest tutaj bardzo przyjazna ludziom. Wygląda to w przypadku motocykla następująco: trzeba odbyć dwudniowy kurs z podstaw jady (2 x 3,5h) i zdać teoretyczny egzamin z przepisów, wtedy się dostaje prawo jazdy "L" na 12 miesięcy i można jeździć po ulicach. Jedyne ograniczenia to pojemność motocykla (660 ccm), prędkość do 90 km/h i zakaz wożenia pasażerów. Po roku trzeba odbyć kolejny kurs, zdać egzamin z jazdy i dostaje się tablice P1, po roku bez podpadnięcia P2 a potem po 2 latach pełne prawo jazdy. A jako że mam ponad 25 lat to mogę pominąć nawet P2. No więc poszedłem do urzędu i się dowiedziałem, że w sumie jak mam międzynarodowe prawo jazdy, to mogę dostać prawo jazdy z NSW bo uznają tutaj polskie prawko. Ale żeby to zrobić, muszę być w Australii nieprzerwanie przez 6 miesięcy. No i nie mogę dostać prawka L jeśli mam międzynarodowe prawko na samochód, muszę najpierw wyrobić to Australijskie. No ale to za 4 miesiące. Co innego, gdybym nie miał żadnego prawka, wtedy mógłbym dostać L od ręki. Na moją sugestię, że przecież oni nie mogą więdzieć że mam polskie prawko pani w okienku mi odpowiedziała że niby racja, ale przecież jej powiedziałem że mam...
No nic, po prostu poczekam 4 miesiące i przeniosę swoje prawko na to z NSW. Dodatkowa korzyść będzie taka, że będę miał australijski dokument torzsamości, bowiem tutaj jak w UK nie ma dowodów osobistych a do udowodnienia kim się jest trzeba mieć paszport albo prawo jazdy.

Z ciekawostek to moje pierwsze tygodnie na uczeli mijają pod znakiem niekończących sie kursów. Pierwszy był kurs Animal Ethics. To taka komórka na uczelni od której zależy, czy zrobię swój doktorat. Jak im się nie spodoba mój wniosek, to nici z finansowania moich badań. A jedną z gorszych przewin jest złożenie wniosku na złym formularzu. Tyle tylko, że wypełnienie wniosku trwa jakieś 2 tygodnie, a wnioski na stronie zmieniają się bez ostrzeżenia...
W ramach kursów dalej czeka mnie szkolenie z pierwszej pomocy, potem z jazdy quadem (mamy 2 quady zakupione z projektu na stałe na powierzchniach badawczych), następnie dwudniowy kurs z obsługi pilarki spalinowej, potem kurs jazdy terenowej samochodem... To chyba z grubsza wszystko. Na wszystko musi być papier!

W ramach pomocy moim kolegom i koleżankom z labu udało mi się wyrwać kilka razy w teren. Motywem przewodnim ciągle są fotopułapki. Rozstawiamy więc fotopułapki w najróżniejszych konfiguracjach, w tej chwili w terenie rejestruje 285 fotopułapek, przy czym co jakiś czas zmieniane są ich lokalizacje i ustawienia. Jednym z eksperymentów jest rozstawianie fotopułapek przed martwym kangurem żeby ustalić jak poszczególne gatunki znajdują i wykorzystują padlinę.



Oprócz tego w ramach łapania psów i kotów trzymałem w ręku swojego pierwszwego oposa! Na początku małym szokiem było dla mnie, że do łapania psów, kotów i lisów (a przy okazji również niezbyt mądrych oposów) używa się pułapek-potrzasków. Okazuje się jednak, że to jedyny sposób żeby w rozsądnym czasie złapać zwierzęta. Potrzaski są małe, nie mają "zębów" j
ak te z filmów tylko miękką krawędź a dodatkowo są zmodyfikowane tak, że nigdy nie zatrzaskują sie do końca żeby nie złamać zwierzęciu nogi. No i mój promotor twierdzi, że testował je najpierw na sobie...
Po wszczepieniu mikroczipa i rozmasowaniu łapki opos wrócił na swoje drzewo.


W ramach tej samej wycieczki jeszcze przepiękny pyton rombowy. Nie jest jadowity, ale ukąsić może, więc lepiej trzymać dystans.






A na koniec wycieczki jeszcze niełaz plamisty - w pułapce no i z obrożą gps. Chyba podobnie jak oposy niezbyt mądry.

Bardzo sprytna torba do obrabiania złapanych niełazów - zwężająca się z jednej strony, a na całej długości rzep. Jak chcemy niełazowi wszczepić mikroczip, to odpinamy rzep na karku. W ten sposób zwierzę nie zrobi sobie krzywdy a i nas nie ugryzie. 
Tu próbowałem zrobić zdjęcie wypuszczanemu niełazowi, ale aparat niestety jest zbyt wolny ;)
Na razie tyle, bo jutro z rana ruszam w teren i muszę już spać, ale niedługo wrzucę więcej zdjęć z mojej pracy w terenie!