Monday, November 3, 2014

Łapiemy pałanki!

Stało się! W końcu ruszyłem z moimi pilotażowymi odłowami pałanek.
Dlaczego akurat ten gatunek? Wybrałem pałanki kudu (ang. common brushtail possum, Trichosurus vulpecula) jako model dla średniej wielkości rodzimego, częsciowo nadrzewnego ssaka.
Tutaj niestety potrzebny jest większy wstęp. Zanim przyjechałem do Australii miałem o tym kraju słabe wyobrażenie i myśląc o żyjących tu zwierzętach raczej widziałem kangury skaczące przez czerwoną półpustynię niż oposy biegające po drzewach. Tymczasem moja grupa badawcza pracuje w zgoła innych warunkach, mianowicie w eukaliptusowych lasach na płaskowyżu Nowej Anglii. Ten region określany jest tutaj jako strefa umiarkowana, chociaż jest tutaj znacznie bardziej sucho i trochę cieplej niż w Europie. Moje powierzchnie badawcze wznoszą się ok 1000 m n.p.m., a na wschód rozciągają się przełomy opadające kilkaset metrów i przechodzące w równiny, ciągnące się aż do oceanu.
W tych lasach australijskiej strefy umiarkowanej dominują oczywiście eukaliptusy. Co niezmiennie od mojego przyjazdu mnie fascynuje, to liczba nadrzewnych gatunków, które tu występują. Pałanki i lotopałanki, nadrzewne gryzonie, a do tego nietoperze i ptaki, wszystkie one konkurują ze sobą o kluczowe zasoby - dziuple. Wszystkie te zwierzęta potrzebują dziupli jako schronienia albo miejsc gniazdowania, tymczasem liczba dziupli jest znacznie ograniczona, bowiem w Australii brakuje pewnego ważnego czynnika, który występuje na północnej półkuli - dzięciołów. Tutaj dziupla może powstać jedynie w wyniku działania pożarów i grzybów, no może od pewnego momentu z małą pomocą papug. Ciągle jednak powstanie dziupli to kwestia kilkudziesięciu lat!
Wiele różnych badań dowiodło, że właśnie liczba oraz jakość dziupli jest czynnikiem ograniczającym liczebność wielu gatunków (po zawieszeniu budek lęgowych zagęszczenia wzrastały). Często mają one bardzo konkretne wymagania - dziupla musi być odpowiednio głęboka, o odpowiedniej wielkości otworu i w odpowiednim wieku, więc trochę jak z naszymi dziuplami dzięciołów, tylko skala czasowa jest zupełnie inna, bo idzie w dziesiątki lat.
W ramach mojego doktoratu próbuję zrozumieć jak obecność (albo brak) psów, lisów i kotów wpływa na rodzime ssaki. Pałanka kudu jako modelowy gatunek ma kilka zalet. Po pierwsze jest zjadana przez psy, lisy i koty (a także przez warany, pytony, sowy i inne ptaki drapieżne...). Ze wszystkich żyjących w dziuplach gatunków spędza najwięcej czasu na ziemi, więc spodziewam się zmian w zachowaniu w zależności od aktywności naziemnych drapieżników. Czy pałanki będą spędzały mniej czasu na ziemi? A może będą schodzić na ziemię w innych porach dnia/nocy? Czy będą przemieszczać się po ziemi na krótsze albo dłuższe dystanse, czy będą spędzać więcej czy mniej czasu żerując? Oprócz tego czy drapieżnictwo ma wpływ na liczebności, strukturę wiekową i proporcje płci u oposów? I jeśli tak, to czy ma to pośredni wpływ np. na lotopałanki, które właściwie nie schodzą na ziemię, ale muszą konkurować o dziuple i pokarm? Na te pytania spróbuję odpowiedzieć przez serię eksperymentów prowadzonych na kilku powierzchniach, wśród których są takie z dużą aktywnością psów, takie gdzie psów jest dużo, ale są regularnie usuwane przez trucie, łapanie i odstrzał oraz takie, gdzie psy usunięto kilkadziesiąt lat temu i zasadniczo do dzisiaj nie wróciły.
Na razie, żeby sprawdzić wykonalność moich pomysłów i nabrać wprawy w pracy z tym gatunkiem, rozstawiliśmy na jednej z powierzchni w kwadracie 25 pułapek, w odstępach 100m. W każdej pułapce jest pół jabłka (odmiana pink lady, osobiście nie przepadam), a wokół pułapki lekko podgniłe banany i ocet jabłkowy żeby zachęcić oposy do wejścia do pułapki.

Pułapka ustawiona pod obiecującym drzewem - dzisiaj złapał się w nią szalony samiec
Pierwszego ranka pułapki były puste, co mnie trochę zasmuciło, bo wcześniej widywałem w okolicy dosyć licznie oposy podczas nocnych liczeń z latarką, za to drugiego dnia 2 pułapki były zatrzaśnięte. O dziwo zamiast pałanek w pułapkach były niełazy wielkie - jedna niewielka samica i całkiem dorodny samiec.

Dziwne, pałanki nie mają kropek...



Nie trzeba było go specjalnie zachęcać żeby się ruszył
Następnej nocy znowu nic się nie złapało, natomiast w niedzielę, kiedy żadnego z moich promotorów nie było na miejscu, w końcu złapały się 2 oposy. Pierwszy z nich to 0,5 kg samica. W tym wieku raczej nie jest jeszcze samodzielna, ale już zaczyna odkrywać świat na własną rękę. Jej mama najpewniej na w ciągu dnia schowała się w swojej dziupli, a o zmroku się odnalazły. Młoda była urocza, dała sobie wszczepi mikroczip i pomierzyć się ze wszystkich stron.

Jabłko najwyraźniej zasmakowało

Po wypuszczeniu sprawnie wdrapała się na najbliższe drzewo


W przeciwnym narożniku z kolei złapała się dorosła samica, z którą było znacznie więcej zabawy. W końcu poprzestałem na zaczipowaniu jej, a i tak z walki wyszedłem z kilkoma zadrapaniami i jednym ugryzieniem.

Torbacze mają torby!

Najpierw przy próbie zaczipowania porwała torbę...

a potem po wypuszczeniu zamiast na drzewo...

pobiegła w przeciwnym kierunku i znikła w buszu
Ta konkretna powierzchnia znajduje sie stosunkowo blisko, jakieś 2 godziny jazdy od Armidale, ale przy okazji weekendu postanowiłem nie wracać do miasta tylko skorzystać ze świeżo wyremontowanej chatki i z Jess nocowaliśmy na miejscu. Przy okazji przetestowałem mój nowy hamak i chyba będzie to mój ulubiony sposób na spanie w plenerze. W nocy złapała nas burza, całkiem spektakularna, a po burzy obudził nas biegający po dachu i po ganku szalony opos.




Dzisiaj wybrałem sie sprawdzić pułapki z dwojgiem moich promotorów i w jednej z pierwszych sprawdzanych pułapek był 2,7 kg samiec, całkiem szalony. Udało się go zaczipować, ale o jakichkolwiek pomiarach musiałem zapomnieć, za to mój promotor przekonał sie ostatecznie, że warto zainwestować w przenośny sprzęt do sedacji. Najpewniej będzie to zestaw do podawania leków wziewnie, bo jest najbezpieczniejszy i właściwie od razu można zwierzę wypuścić - zakręca się butlę z lekiem i odkręca butlę z tlenem i po minucie albo dwóch zwierzę odzyskuje pełną świadomość. Jestem pewien, że w ten sposób będzie znacznie bezpieczniejszy i mniej stresujący dla wszystkich zanngażowanych, czyli dla mnie i dla pałanek.


Na drzewie czuje się zdecydowanie lepiej

Jutro ostatni raz sprawdzam pułapki i zwijam powierzchnię, a potem muszę pomyśleć nad tym co można zrobić lepiej, z czego warto zrezygnować i przygotować się do zbliżającego się Confirmation of Candidature, gdzie będę musiał pokazać różnym ważnym ludziom że wiem co ja to robię i że rokuję na zakończenie tego doktoratu zgodnie z planem.

Thursday, September 25, 2014

Canberra

Wiele osób zapytanych o stolicę Australii wymienia Sydney, czasem Melbourne. Jest w tym trochę racji, bo oba miasta długo nie mogły dojść do porozumienia które z nich ma być stolicą. Jako kompromis wydzielono z Nowej Południowej Walii obszar nazwany Australian Capital Territory, gdzie zaplanowano i wybudowano od zera nową stolicę, nazwaną Canberra. Budowa ruszyła w 1913 roku według planów amerykańskiego architekta krajobrazu Waltera Burleya Griffina.
Ja do Canberry wybrałem sie na 2-dniowy kurs organizowany przez Invasive Animals CRC, co było miłą odmianą, chociaz niestety całe dnie miałem mocno zajęte i nia miasto udawało mi sie wychodzić raczej wieczorami.
Canberra, jak inne australijskie miasta, w rzeczywistości składa się z kilku mniejszych dzielnic, nayzwanych tutaj suburbs. Jest to o tyle mylące, że ludzie zazwyczaj mówiąc o dużym mieście używają nazwy konretnego suburb i jeśli wcześniej sie nie słyszało tej konkretnej nazwy, to trudno domyśleć się, że chodzi o dzielnicę Sydney albo Brisbane. I tak na przykład University of Canberra mieści się w Belconnen, a ścisłe centrum miasta nazywa się Civic.
O tym, jak dziwny jest ten układ ze stolicą zbudowaną od podstaw na miejscu, gdzie 100 lat temu pasły się owce, świadczy na przykład to, że Canberra jest dopiero 8. co do wielkości miastem Australii - liczy gdzieś między 300 a 400 tys mieszkańców. Niektóre rzeczy są naprawdę imponujące - nieczęsto widuje sie rondo o średnicy blisko pół kilkometra, jak to wokół siedziby parlamentu. Dodatkowo centrum rozciąga sie wokół olbrzymiego sztucznego jeziora, nazwanego na cześć architekta stolicy, mniejsze jeziora znajdują się również w innych częściach metropolii co zapewne ma skompensować nieco jeden fakt - miasto nie leży nad oceanem. Niestety, jest troche jak centrum Warszawy - zbudowane od podstaw ma w sobie coś sztucznego i pustoszeje wieczorami, a życie towarzyskie skupia sie w innych, niekoniecznie oczywistych miejscach. W Canberze takim centrum jest właśnie Civic, ze stojącymi naprzeciw siebie Sydney Building i Melbourne Building, przypominający że miasto powstało, bo Wiktoria i Nowa Południowa Walia nie mogły sie inaczej dogadać/ Wieczorami w ścisłym centrum praktyczine nie ma ludzi. Zamiast tego życie skupia sie w miejscach, gdzie ludzi łączy coś innego, niż praca.

Skatepark w Belconnen



Poszczególne dzielnice zaplanowano i zbudowano zgodnie z ideą miasta-ogrodu i faktycznie wydaje się, że jest to przyjemne miejsce do życia. Jest mnóstwo zielieni, niezbyt dużo samochodów i, co w Australii szalenie rzadkie, niezły transport publiczny. Rzecz w tym, że mało kto faktycznie tutaj żyje, większość ludzi przyjeżdża i przez kilka lat pracuje dla jednej z rządowych agencji, a Canberra jest jedynie przystaniem na drodze ich kariery. Mało kto sie tutaj urodził i wychował i tę atmosferę tymczasowości się trochę czuje. Z drugiej strony miasto bardzo dba o rozwój społeczeństwa obywatelskiego wspomagając różne organizacje pozarządowe. I tak na przykład przypadkiem znalazłem miejscowy Hackspace, czyli miejsce gdzie zbierają się ludzie lubiący robić coś z niczego. Nazywa się on MakeHackVoid i mieści się w dawnym budynku policji wodnej nad brzegiem jeziora. Jakiś czas temu okazało się, że policja wodna nie ma w sumie nic do roboty więc posterunek zlikwidowano a budynek długo stał pusty, aż w końcu miasto zaproponowało jego wynajęcie temu Hackspace'owi, który musiał zwolnić poprzedni lokal. Teraz płacą ok 2000 dolarów czynszu rocznie, co jest wartością śmiesznie niską za takie miejsce. Do niedawna czynsz obejmował też rachunki, ale okazało się że komputery, drukarki 3D, spawarki i domowy browar zuzywają całkiem sporo prądu, więc teraz miasto zaczęło przysyłać rachunki. Do dyspozycji członków są również skanery 3D, sprzęt do lutowania, ale przede wszystkim wsparcie innych członków, którzy chętnie dzielą sie wiedzą i angażują we wspólne projekty.

Tak, to jest właśnie ta siedziba z panoramicznym widokiem na jezioro



Zdalnie sterowany Nyan Cat

Tutaj właśnie w druku części rekwizytów do przedstawienia, które wystawia znajomy jednego z członków Hackspace'a


Ta świecąca rzeźba nawiązuje do tradycyjnej nazwy strumienia, która zasila to sztuczne jezioro nazwane Lake Ginninderra. W języku mieszkającej tu przed przybyciem Europejczyków grupy Ginninderra oznacza błyszczący, rzucający promienia śwatła.


Akurat w Canberze odbywa sie wielki festiwal kwiatów - Floriade. W całym mieście można znaleźć rabatki z kwiatami, ale chyba najlepsze są nocne atrakcje gdzie obrazy, dźwięki i zapachy (tak kwiatów jak i jedzenia...) atakują wszystkie zmysły.






Do Canberry wracam za niecały miesiąc, bo czeka mnie kolejny, tym razem dłuższy kurs. Może wtedy będę miał czas zwiedzić muzea i galerie, a wiele osób twierdzi, ze warto. Tymczasem wróciłem do Armidale i wracam do pracy, bo niedługo ruszam z moim własnymi badaniami. Tym bardziej, że w powietrzu czuć wiosnę, a Armidale przywitało mnie solidnym deszczem.


Monday, September 22, 2014

Doniesienia z pracy w terenie

Po krótkiej przerwie powracam z moim blogiem, może teraz nieco bardziej regularnie? Zobaczymy.
Dzisiaj trochę więcej o moim doktoracie.

Jestem w Australii już 5 miesięcy i wielkimi krokami zbliża się moje confirmation of candidature. Do tego czasu muszę przygotować wstępny plan moich kolejnych lat na uczelni - plan badań, ogólny kosztorys etc. Niestety, im więcej ad tym myślę i czytam, tym mniej mam pojęcia jak to ugryźć. Ale zostało mi jeszcze kilka tygodni, więc bez paniki.

Tymczasem celem oczyszczenia umysłu jeżdzę ile się da w teren pomagać innym ludziom w ich badaniach. Ostatnio razem z Fran rozstawialiśmy siatkę fotopułapek na dwóch różnych powierzchniach. W obu przypadkach jest tam prowadzony stały monitoring na drogach, który doskonale sprawdza się w przypadku psów i nieźle również w przypadku kotów, lisów i niełazów. A poza tym są łatwe w obsłudze, co ma znaczenie kiedy trzeba wymienić baterie i karty pamięci w 80 fotopułapkach na każdej powierzchni.

Las eukaliptusowy - w takim krajobrazie będę prowadził większość moich badań.

Na powerzchniach gdzie dostęp mają ludzie, kamery są zabezpieczone w specjanych, zamykanych na kłódkę i wmurowanych w ziemię obudowach. Na wybrzeżu w jednym parku skradziono kilka kamer przecinając obudowę... szlifierką kątową.
Jedyną wadą tych zabezpeczeń jest to, że szczególnie upodobały je sobie pająki



W przypadku tego konkretnego eksperymentu chcemy sprawdzić, czy przez ich umiejscowienie zebrane wyniki są miarodajne. Fran podejrzewa, że koty (a przynajmniej pewna część populacji - np. młode osobniki) mogą unikać otwartych przestrzeni i dróg. Jest tylko jeden sposób żeby to zweryfikować, więc ruszyliśmy w busz uzbrojeni w stalowe słupki (kiedyś powienien o tym napisać, bo to bardzo australijska rzecz!), specjalne 10 kg narzędzie do ich wbijania, kamery i dużo zapału, który zresztą szybko zaczął się wyczerpywać.

Kamery są ustawiane w pobliżu ścieżek żeby uchwycić jak najwięcej zwierząt.
Dodatkowo po 4 tygodnia pasywnego monitoringu przed kamerami rozmieszczane są pojemniki z watą nasączoną olejem z tuńczyka żeby zainteresować drapieżniki. W szczególności chodzi o to, żeby przechodzące koty zatrzymały sie w środku kadru, co pozwoli zrobić zdjęcie umożliwiające później identyfikację konkretnych osobników na podstawie umaszczenia.
Na koniec jeszcze zgrywanie danych ze stacji pogodowej - temperatury, opadów i wilgotności powietrza...

...oraz prototypowego loggera mierzącego ilość światła docierającego na dno lasu w nocy, który pozwoli nam lepiej rozumieć jak światło wpływa na zachowanie drapieżników i ich ofiar

A tutaj kończy się szlak!

Jedna z powierzchni znajduje się w parku narodowym Oxley Wild Rivers. Większość Australii nie wygląda tak, jak na powyższych zdjęciach. Na skutek tysiącletnich działan Aborygenów, a później europejskich kolonizatorów, większość kraju zmieniła się otwarte pastwiska z rozrzuconymi pojedynczymi drzewami lub niewielkimi szpalerami wzdłuż potoków. Wpływ na to miały pożary, które Aborygeni wykorzystywali w polowaniach, wytrzebienie wilka workowatego (tygrysa tasmańskiego), budowa niewielkich stawów do pojenia bydła i owiec, co w efekcie spowodowało wzrost liczby roślinożerców i utrudniło odnawianie się drzew. Największy jednak wpływ miało wycinanie drzew przez białych Australijczyków - na drewno i dla uzyskania pastwisk.
Obecnie obowiązują przepisy zabraniające wycinania rodzimej roślinności, nawet na prywatnej ziemi. Budzą one niezadowolenie na prawej stronie sceny politycznej, a australijska Shooters and Fishers Party (to taki miejscowy odpowiednik amerykańskich oszołomów z National Rifle Association) właśnie próbuje uchwalić dziesięciokrotne obniżenie maksymalnych kar - obecnie to ponad 1 mln dolarów. Pomimo obowiązujących regulacji nie brakuje farmerów którzy nie chcą się do nich stosować. Jakieś 2 miesiące temu głośna była sprawa farmera, który nielegalnie wykarczował kilka tysięcy drzew na swojej ziemi. W trakcie interwencji 2 urzędników kazał im się wynosić z jego posiadłości, a kiedy szli do samochodu zaczął do nich strzelać. Jeden z nich, trafiony w plecy, zginął na miejscu, drugiemu udało się uciec. To wyjątkowo smutne, że ludzie, których życie zależy od sił przyrody i którzy mogą stracić cały dobytek w wyniku suszy są na tyle bezmyślni i nie dociera do nich, że to właśnie takie działania powodują niekorzystne zmiany klimatu w różnych skalach.
W każdym razie parki narodowe i rezerwaty oparły się wylesianiu, a nawet są sukcesywnie powiększane o nowe tereny, odkupione od właścicieli. Na jednej z takich powierzchni pracujemy, a ślady dawnej działalności człowieka są wszechobecne - od licznych starych ogrodzeń do dawnego domu, który teraz jest naszą bazą noclegową.

Pamiątki po poprzednich właścicielach tego kawałka ziemi


Nasza chatka - obecnie niestety w remoncie, ale na tarasie stoi już nowy barbecue! 
A przed chatką urocza walabia Benneta (Macropus rufogriseus)

I najlepsza nagroda za dzień ciężkiej pracy - bezchmurne, rozgwieżdżone niebo nad australijskim buszem.

Friday, July 4, 2014

4 z 5 najbardziej jadowitych węży na świecie żyje w Australii

To jedna z rzeczy, których dowiedziałem się na kursie pierwszej pomocy. Na pocieszenie z kolei dowiedziałem się, że od wynalezienia w latach 70-tych procedury stosowanej w przypadku ukąszenia przez węża/pająka/skorpiona, nazywającej się Pressure Immobilistation Technique, nikt nie umarł. To znaczy nikt, u kogo zastosowano tę technikę i podano na czas antytoksynę. W dodatku bardzo często ukąszenie najczeście spotykanego tutaj Eastern brown snake (Pseudonaja textilis - chyba nie ma polskiej nazwy) jest "suche", bo wężowi szkoda marnować drogocennej toksyny na coś, co nie jest jego potencjalnym jedzeniem...
W każdym razie jeśli spotkam na swojej drodze tajpana albo inne przyjemne stworzenie, lepiej żeby był tam ktoś, kto szybko owinie moją kończynę elastycznym bandażem oraz wezwie pomoc. Na marginesie chyba jeszcze o tym nie pisałem, ale w ramach podstawowego wyposażenia mola uczelnia zakupiła mi GPSa a także SpotTracker, czyli lokalizator satelitarny. Wygląda to tak:

foto: strona producenta: http://au.findmespot.com/en/index.php?cid=100
i ma kilka guzików. Po wciśnięciu odpowiedniego na wskazany wcześniej numer telefonu/email wysyłana jest wiadomość z moją pozycją i informacją - "wszystko ok" albo "potrzebuję pomocy ale sytuacja nie zagraża życiu". Najfajniejszą opcją jest jednak przycisk ukryty pod klapką z napisem SOS - po jego wciśnięciu przylatuje po mnie śmigłowiec. Jest oczywiście jeden haczyk - jeśli użyję go bez uzasadnienia, to będę musiał zapłacić za akcję ratunkową, bagatela 30 tys dolarów. Jednak dobrze jest mieć świadomość, że w sytuacji kryzysowej ktoś przybędzie na ratunek po naciśnieciu przycisku. Jest to też jedyna możliwość żeby meldować się promotorom, bo na znakomitej większości powierzchni badawczych nie ma zasięgu żadnej sieci komórkowej.

A propos miejsc, gdzie będę prowadził badania - warto nieco więcej powiedzieć o lokalizacjach i kryteriach ich wyboru. Na początek więc może bardzo krótkie wyjaśnienie o czym właściwie jest mój doktorat. Tytuł brzmi:

The community ecology of threatened, critical-weight-range, terrestrial mammals in
response to wild canid and feral cat control.

W telegraficznym skrócie chodzi o to, że w ciągu ostatnich 200 lat 16 gatunków australijskich ssaków uznano za wymarłe - to połowa światowej liczby utraconych w tym czasie gatunków ssaków. Wśród tych wymarłych większość stanowiły takie o średnie wielkości - z przedziału 35-5500 g, co zauważono i sformułowano hipotezę o krytycznym zakresie masy zwierząt szczególnie podatnych na wymarcie (Burbidge and McKenzie 1989, zainteresowanym mogę podesłać pracę), w skrócie CWR. Dlaczego akurat taka wielkość? Ano dlatego, że wpadają one w zakres ofiar psów, lisów i kotów, ale również ze względu na zmiany klimatu, w tym wartości opadów, na które zwierzęta o tej wielkości są szczególnie wrażliwe. Odpowiedź nie jest jednoznacza a hipotezę próbowano wielokrotnie podważać, z różnym skutkiem. Faktem jednak pozostaje, że te "średniaki" zniknęły, a wiele innych zanotowało bardzo wyraźny spadek liczebności i zostało objętych różnymi programami ochrony.
Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że mój doktorat jest częścią wielkiego projektu badawczego, Invasive Animals Cooperative Research Centre. To taka australijska koncepcja zintegrowanych programów badawczych prowadzonych przez różne uczelnie i instytucje prywatne. Program CRC jest nadzorowany przez rząd federalny i jego celem jest przepływ wiedzy i doświadczeń pomiędzy instytucjami jak również komercjalizacja wyników badań i partnerstwo publiczno-prywatne. Istotny jest również aspekt kształcenia młodych naukowców, stąd doktoraty, a więc między innymi mój przyjazd do Australii. Ale o tym innym razem, teraz trochę o mojej grupie badawczej. W ramach IA CRC moi promotorzy kierują grupą badawczą zajmującą się dzikimi psami, a szerzej inwazyjnymi drapieżnikami - czyli również lisami i kotami. W każdym razie w ramach grupy badawczej zajmujemy się tematem na 4 poziomach - drapieżniki, ofiary, rośliny i ludzie (po angielsku zgrabne 4P - Predator-Prey-Plant-People). Oprócz kilku osób pracujących w innych miejscach i badających społeczne i ekonomiczne aspekty, ludzie z mojego labu mają stricte ekologiczne podejście, więc wszyscy razem i każdy z osobna badamy wzajemne oddziaływania psów, kotów, lisów, niełazów, oposów, jamrajów, etc. W ramach tych badań, żeby sprawdzić czy psy albo lisy mają wpływ, musimy mieć możliwość porównania dwóch miejsc gdzie są i gdzie ich nie ma (albo jest ich wyraźnie mniej). Tutaj trzeba zaznaczyć, że Australia ma długą tradycję ogranczania liczebności drapieżników, głównie poprzez powszechne stosowanie trucizny 1080 - fluorooctanu sodu. Ten silnie trujący środek jest rozkładany w postaci zatrutych przynęt wzdłuż dróg, a czasami zrzucany z powietrza, często w absurdalnych ilościach. W połączeniu z namiętnie stawianymi płotami (w tym słynnym Dingo Fence) oraz polowaniami pozwala to, zazwyczaj czasowo, ograniczyć liczbę psów i lisów, a częściowo także kotów. O płotach i truciznach też napiszę więcej przy innej okazji. Większość z moich powierzchni badawczych zlokalizowana jest w obrębie lub w pobliżu 2 wielkich parków narodowych - Guy Fawkes River National Park oraz Oxley Wild Rivers National Park. Jeśli ktoś jeszcze nie sprawdzał na Google Maps, to warto rzucić okiem i zobaczyć w jak strategicznym miejscu mam szczęście mieszkać. Zielone to w większości parki narodowe i rezerwaty przyrody:


Dzięki współpracy z Parkami Narodowymi Nowej Południowej Walii, możemy korzystać z parkowych budynków, takich jak na przykład ten:

Chatka z zewnątrz. Nie ma oczywiście prądu, są ogniwa słoneczne na dachu do zasilania energooszczędnych świateł oraz ciepła woda z gazowego ogrzewacza

W środku przytulny kominek, w pełni wyposażona kuchnia oraz najbardziej australijska rzecz - barbecue




Poranna kawusia na tarasie...


...z widokiem na rodzinę kangurów


Parki narodowe w Australii mają nieco inny charakter niż w Polsce, mianowicie mogą powstać wyłącznie na terenie należącym do państwa. W związku z tym większość parków powstała, kiedy właściciele sprzedawali państwu swoje posiadłości, często dlatego, że hodowla bydła albo owiec przestawała być opłacalna. Dlatego też właściwie bez przerwy można natknąć się ślady obecności ludzi, takie na przykład jak ta pamiątka z czasów, kiedy dobry dingo to był martwy dingo.
Podobno w ten sposób właściciel tej ziemi pokazywał jak skutecznie tępi dzikie psy


Jak już może wspominałem, Australijczycy kochają płoty. W wielu miejscach buduje się więc płoty mające zatrzymywać psy w parku. Wynika to z faktu, że psy poza parkiem czasem sprawiają kłopoty, np. zjedzą komuś owcę. Choć tak po prawdzie nie wiadomo czy to dzikie psy, czy może puszczane nocą luzem psy sąsiadów... W każdym razie czasem taki płot daje szansę, że Parki nie będą pod presją hodowców owiec truć psów na terenie parku. A jeśli ktoś się zastanawia jak taki płot wygląda, to służę uprzejmie. Po lewej stronie park narodowy, po prawej olbrzymia hodowla merynosów.

Tak tak, on się ciągnie po horyzont...

I już zupełnie na koniec - podczas jednego z wyjazdów Fran pokazywała miejsce, gdzie kiedyś złapała się w pułapkę kolczatka. Jakąś minutę później patrzę za okno i zupełnie bezwiednie mówię "o, tu właśnie idzie kolczatka". I w ten oto sposób spotkałem pierwszego w moim życiu stekowca!